Należy zwrócić uwagę na tym filmie, oglądając filmy o szpitalu psychiatrycznym. Policjant w zakładzie psychiatrycznym . Charles Boyer, były policjant, wpada do domu wariatów. Odkrył chorobę Alzheimera. Jednak nawet w szpitalu nie opuszczają atmosferę policji. Kiedy pacjenci jeden po drugim zaczynają umierać, czuł, że coś było
Pas zabezpieczający przed spadnięciem z łóżka uprząż Orliman. 350,00 PLN Najniższa cena z 30 dni przed obniżką310,00 PLN. 1. 2. Pasy unieruchamiające pacjenta w sklepie internetowym MedicalBroker.pl Wysoka jakość Specjalistyczny sprzęt Zaufani producenci Sprawdź nasze pasy unieruchamiające.
Miałem już spore doświadczenie w zażywaniu różnych substancji dlatego skusiłem się na kolejną tym razem z grupy Benzodiazepin. Moje próby zaczynały się od przeczytania na temat tego środka co polecam wszystkim szukających nowych doznań. próby podoiłem od małych dawek 0,5mg , 1mg aż doszedłem do 3 mg. Tak jak opisano nie dostarczyły one wystarczających efektów
W sytuacji, o której mowa w ust. 5, zastosowanie przymusu bezpośredniego polega na przytrzymaniu lub unieruchomieniu. Przymus bezpośredni stosuje się nie dłużej niż przez czas niezbędny do uzyskania pomocy lekarskiej, a w przypadku gdy jej uzyskanie jest utrudnione, na czas niezbędny do przewiezienia osoby do podmiotu leczniczego udzielającego świadczenia zdrowotne w zakresie
e) art. 34 zd. 2 – w celu zapobieżenia samowolnemu opuszczeniu szpitala psychiatrycznego przez osobę przyjętą bez jej zgody, f) art. 40 ust. 3 – w celu zapobieżenia opuszczeniu domu pomocy społecznej w przypadku wystąpienia u osoby zachowań zagrażających jej życiu lub zdrowiu, lub życiu lub zdrowiu innych osób
Wielogodzinne stanie na baczność, zakaz spożywania własnego jedzenia, bezpodstawne zamykanie pacjentów na wiele tygodni w izolatce, lodowaty prysznic za niesubordynacje, odwiedziny bliskich skrócone do 15 minut, dręczenie i zastraszanie dzieci" - to niektóre ze sposobów "terapii" , jakie zdaniem informatorów stosowano na oddziale psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży w
Ujawnił je ordynator oddziału i twierdzi, że nie doszłoby do nich, gdyby nie zaniedbania kierownictwa szpitala. Po ujawnieniu sprawy stracił stanowisko. Dyrektor placówki uważa, że lekarz
VfTY. - Chłopiec wyznał, że partnerzy matki wykorzystywali go seksualnie, a ona brała pieniądze. Wstępnie zdecydował, że złoży zeznania, ale przekupiła go słodyczami z Biedronki - wyznaje Sara, która pracowała w szpitalu psychiatrycznym dla dzieci w woj. dolnośląskim. Zobacz film: "Przez 10 lat był zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, bo ukradł rower" Jest pielęgniarką, która przez prawie siedem lat pracowała w szpitalu psychiatrycznym dla dzieci o wzmożonym zabezpieczeniu. W 2017 pod pseudonimem Sara Romska wydała książkę "Dzieci Psychiatryka. Historie ich życia", w której opisała swoje doświadczenia z pracy z dziećmi. Choć nie padła w niej nazwa szpitala ani personalia pacjentów, publikacja nie spodobała się dyrektorowi placówki i Sara musiała odejść z pracy. Na początku br. ukazała się jej druga książka pt.: "Dzieci Psychiatryka. Dalsze losy". Kobieta ujawnia w niej smutną rzeczywistość młodych pacjentów, którzy przeżyli piekło. Marianna Fijewska, Wirtualna Polska: Czym różni się zwykły szpital psychiatryczny od szpitala o wzmożonym zabezpieczeniu? Sara Romska, pielęgniarka pracująca przez 7 lat z nieletnimi pacjentami chorymi nerwowo i psychicznie: Placówkę otacza wysokie ogrodzenie z kolczastym drutem, w oknach są kraty, a pacjenci nie mogą samodzielnie przemieszczać się po budynku. Dzieciaki są tam kierowane przez sąd najczęściej z powodu samookaleczania, agresji, używek, wagarowania, prostytucji i innych form skrajnej demoralizacji. Ile lat miał najmłodszy pacjent, który się samookaleczał? To była Natalia, miała 12 lat i pochodziła z pozornie dobrego domu, ale rodzice nie mieli dla niej czasu. Rozwiedli się. Mama zajęła się swoim życiem, a tata założył nową rodzinę. Dziecko popadało w coraz większą depresję, aż wreszcie ojcu urodziła się córeczka, której również nadał imię Natalia. Dla małej to było zbyt wiele. Pocięła się i trafiła do nas. Zobacz także: "Tajemnice pielęgniarek". Fragment książki Marianny Fijewskiej Jak zachowują się rodzice, gdy ich dziecko trafia do szpitala? Teoretycznie powinni być zaangażowani w proces leczenia i uczestniczyć razem z nim w terapii. Ale takich rodziców można policzyć na palcach jednej ręki. Bardzo rzadko interesują się swoimi dziećmi. Moment, w którym sąd umieszcza je w szpitalu, oznacza dla nich koniec problemu. Ile lat miało najmłodsze dziecko uprawiające prostytucję? 14 lat. Dziewczyna nie miała ojca, miała za to młodsze rodzeństwo, które trzeba było wykarmić. Matka piła i zabierała dziewczynie wszystkie zarobione pieniądze. Młoda sprzątała domy, a później zatrudniła się w piekarni. Pewnej nocy, gdy wracała z pracy, jeden z robotników budowlanych zaproponował jej podwózkę. Tam w samochodzie powiedział, że zapłaci jej dużo pieniędzy za seks. Zgodziła się i tak się zaczęło – chciała pomóc rodzeństwu i zapłaciła za to własnym ciałem. Jej matka doskonale wiedziała, co robi córka i sama ją do tego namawiała. Chcieliśmy pozwać ją za sutenerstwo, ale ta kobieta miała ciągły kontakt telefoniczny z córką. Po jednej z takich rozmów dziewczynka znów się pocięła i wycofała zeznania. Matka pozostała bezkarna. Na co najczęściej cierpią dzieci w szpitalu psychiatrycznym? Od lat 90-tych powstała nowa jednostka chorobowa zwana zaburzeniami emocji i zachowania. To nie jest organiczna choroba psychiczna, ale zaburzenia spowodowane stresem, traumą, doświadczeniami skrajnego zaniedbania. Gdyby rodzice mieli czas dla tych dzieci, większość nigdy nie trafiłaby do szpitala. Czy często pacjentami są ofiary molestowania? Szokująco często, choć to, że były ofiarami pedofilskich aktów, wychodziło dopiero po czasie. Pamiętam Grzesia, który trafił do nas, bo wagarował i sięgał po narkotyki. Miał 15 lat, ale bał się sam spać. Nieraz z koleżankami znajdowałyśmy go schowanego pod łóżkiem. Chłopak nie trzymał kału. W końcu zbadał go chirurg i powiedział nam, że jest przerażony, że nigdy czegoś takiego nie widział. Chłopiec wyznał, że partnerzy matki wykorzystywali go seksualnie, a ona brała za to pieniądze. To trwało latami, a on nie wiedział, że dzieje się coś złego. Matka wmawiała mu, że to normalne. Ta kobieta poniosła odpowiedzialność karną? Wstępnie przekonaliśmy chłopaka do złożenia zeznań. Co prawda matka przychodziła na odwiedziny bardzo rzadko, ale za którymś razem udało jej się przekonać Grzesia, by nie opowiadał o całej sytuacji. Przekupiła go słodyczami z Biedronki. Temat został zamknięty. Czy właśnie ten przypadek wstrząsnął panią najbardziej? Ten i jeszcze jeden. Bardzo podobny. Przez sześć lat przebywał u nas pewien śliczny, miły i spokojny chłopiec. Raz zapytałam go: "Co ty tu w ogóle robisz?". Odpowiedział tylko jedno zdanie: "Pili, bili, gwałcili". To mną potwornie wstrząsnęło, bo nie zdawałam sobie sprawy z tego, co przeżył. Starałam się z nim rozmawiać, ale on nie chciał się otworzyć. Kilka miesięcy po wyjściu ze szpitala nawiązał ze mną kontakt na Facebooku. Napisał, że sobie nie poradził i mieszka w schronisku dla bezdomnych. Trzeba być niezwykle delikatnym i empatycznym w rozmowach z tymi dziećmi. Większość z nich przeżyła piekło. Niestety szpitale rzadko inwestują w odpowiednich pracowników. Zarobki są bardzo niskie, a psychiatryki potrzebują wielu sanitariuszy. W moim szpitalu byli to zazwyczaj przygodni pracownicy, rolnicy albo "złote rączki". Imali się szpitalnych dyżurów, by dorobić, ale nie mieli żadnego podejścia do dzieci. Dochodziło do koszmarnych sytuacji, w których prowokowali pacjentów. To znaczy? Podam ci przykład. Trafił do nas nastolatek, który od małego wąchał klej. Miał uszkodzony mózg do tego stopnia, że zapominał, albo zniekształcał podstawowe wyrazy. Zamiast ketchup mówił "dżedżup". To tak bawiło sanitariuszy, że kazali mu cały czas powtarzać to słowo. Śmiali się, a on nie potrafił wyhamować i w kółko powtarzał: "dżedżup, dżedżup, dżedżup!". Gdy zabawa im się nudziła, dziecko lądowało skrępowane pasami. Czy pacjenci się czasem buntują? Przez siedem lat przeżyłam trzy bunty. Szpital wygląda wtedy jak pobojowisko – wyrwane kamery, wyłamane drzwi, rozbite szyby. Ale policji się nie woła, bo będzie, że personel sobie nie radzi. Do interwencji funkcjonariuszy doszło tylko raz, gdy trzech sanitariuszy trafiło do szpitala. Jeden ze złamaną ręką, drugi ze wstrząśnieniem mózgu, a trzeci z rozległymi obrażeniami. W innych przypadkach przejawy nieposłuszeństwa zamiatane są pod dywan. Co pani zdaniem jest największym problemem jeśli chodzi o szpitale psychiatryczne dla dzieci w Polsce? Na transplantologię czy kardiologię wydaje się mnóstwo pieniędzy. Państwo chwali się osiągnięciami w tym zakresie, inwestując miliony na badania. Psychiatria nie ma prestiżu – władze nie zdają sobie sprawy, że większość dzieci mogłoby wyjść na prostą, gdyby pracował z nim odpowiednio wykształcony personel, gdyby zażywały leki nowej generacji, gdyby uczestniczyły w ciągłych terapiach… ale o to nikt nie dba, bo psychiatryki spychane są w kąt całej medycyny. Zobacz też: Miał 14-lat, gdy napisał list do kuratorki. "Błagałem, żeby zabrali mnie od matki do domu dziecka" Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez polecamy
Nadzieją na zmianę pozostaje deklaracja Rzecznika Praw Pacjenta, który zapowiada wystąpienie do ministra zdrowia o wypracowanie przepisów określających jak należy postępować w szpitalach ogólnych w sytuacji, gdy pacjent zachowuje się agresywnie i nie ma z nim pacjenta w parcianych pasach- Na niektóre oddziały, np. neurologię, internę lub toksykologię trafiają osoby, które targnęły się na swoje życie lub znajdują się pod wpływem alkoholu. Zdarza się, że ich unieruchomienie jest koniecznością. Trzeba jednak wyraźnie wskazać, w jakich sytuacjach personel szpitala może sięgnąć po takie rozwiązanie - wyjaśnia w rozmowie z Gazetą Wyborczą Rzecznik Praw Pacjenta, Barbara Kozłowska, odnosząc się do incydentu na oddziale neurologii w jednym z warszawskich z chorobą Alzheimera, która głośno domagała się pomocy, ponieważ chciała skorzystać z toalety (nie porusza się samodzielnie) pielęgniarka wywiozła z łóżkiem na korytarz, gdzie wspólnie z koleżanką z sąsiedniego oddziału próbowały parcianymi pasami związać jej ręce i nogi. Obecnie RPP ma wyjaśnić, czy doszło w tym przypadku do nadużycia przymusu nim być:- przytrzymanie - doraźne, krótkotrwałe unieruchomienie osoby z użyciem siły fizycznej;- przymusowe zastosowanie leków - doraźne lub przewidziane w planie postępowania leczniczego wprowadzenie leków do organizmu osoby bez jej zgody;- unieruchomienie - obezwładnienie osoby z użyciem pasów, uchwytów, prześcieradeł, kaftana bezpieczeństwa lub innych urządzeń technicznych;- izolacja - umieszczenie osoby, pojedynczo, w zamkniętym i odpowiednio przystosowanym przepis dla wszystkich?- Różnica między pacjentem psychiatrycznym a neurologicznym jest istotna, natomiast rozporządzenie ministra zdrowia o stosowaniu przymusu bezpośredniego, które adresowane jest do oddziałów psychiatrycznych, nie uwzględnia tej specyfiki - mówi nam Wojciech Konieczny, neurolog i dyrektor do spraw lecznictwa w Zespole Szpitali Miejskich w Konieczny zaznacza, że pacjent psychiatryczny z definicji nie cierpi na schorzenia organów wewnętrznych. Dodaje, że w tym przypadku stosowanie przymusu związane jest z podstawową chorobą, objawiającą się także, że na neurologię, internę lub urazówkę trafiają osoby z delirium, często bardzo pobudzone, ale jednocześnie np. z udarem mózgu, krwotokiem podpajęczynówkowym, krwiakiem przymózgowym itp. - W ich przypadku stosowanie przymusu musi być bardziej ograniczone i przemyślane - ocenia neurolog i wskazuje kolejną Na oddziałach psychiatrycznych w celu uspokojenia fizycznie zdrowego pacjenta można podać środki uspokajające. Powtórzenie tego schematu w przypadku pacjenta z neurologii lub urazówki oznacza już ryzyko. Może się bowiem okazać, że podanie leków uspokajających wpłynie na ocenę jego stanu fizycznego, ponieważ pewne objawy pod wpływem tych specyfików mogą się nie ujawnić - podkreśla Wojciech Konieczny. Dlatego, zdaniem naszego rozmówcy, lepszym rozwiązaniem jest zabezpieczenie pacjenta neurologicznego poprzez np. podniesienie barierek przy jego łóżku, podanie łagodnych specyfików lub założenie pojedynczych pasów. Gdy chorgo nie można uspokoić…- Pacjenci neurologiczni, którzy bezwzględnie wymagają zastosowania środków przymusu, a nie występuje przy tym zagrożenie życia, wysyłani są na oddziały psychiatryczne - stwierdza Konieczny i dodaje, że w przypadku neurologii istnieje płynna granica między zabezpieczeniem pacjenta tak, aby nie zrobił sobie krzywdy (np. nie wyrwał wenflonu lub sondy) a zastosowaniem innych środków przymusu bezpośredniego. Nie została ona jednak sprecyzowana w opinię wyraża w Gazecie Wyborczej prof. Jacek Wciórka z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, mazowiecki konsultant w dziedzinie psychiatrii, który przyznaje, że kwestia stosowania przymusu fizycznego na neurologii lub internie powinna zostać uregulowana. Ustawa o ochronie zdrowia psychicznego z 3 grudnia 2010 r. oraz przepisy określające użycie przymusu wobec agresywnych pacjentów unormowały stan prawny na oddziałach psychiatrycznych, wskazując dość szczegółowo procedury związane z jego stosowaniem. W specjalnej karcie wpisana jest godzina unieruchomienia pacjenta, przyczyna zastosowania przymusu bezpośredniego, jego rodzaj i czas trwania, częstotliwość kontroli nad unieruchomionym, itp. Przestrzeganie praw pacjenta w lecznictwie psychiatrycznym bada obecnie NIK. W maju br. Izba rozpoczęła kontrolę w tej sprawie, nie objęła ona jednakże wszystkich placówek, w których sięga się po środki przymusu bezpośredniego. - Do czasu zakończenia kontroli nie możemy udzielać informacji o jej przebiegu i ustaleniach. Raport z audytu powinien być gotowy na początku przyszłego roku - informuje portal Magdalena Czerniak-Kowalska z wydział rzecznika prasowego się jednak, że wzorzec opracowany dla oddziałów psychiatrycznych nie jest wystarczający i nie rozwiewa wszystkich zawracają np. uwagę, że o ile opuszczenie przez pacjenta oddziału psychiatrycznego zostało opisane w prawie (łącznie z zastosowaniem procedur sądowych), o tyle wypisanie ze ze szpitala ogólnego agresywnego chorego, który może być zagrożeniem dla siebie i innych, nie jest w żaden sposób unormowane.
Data publikacji: 2022-04-19 7 kwietnia 2022 r. ETPC orzekł o naruszeniu gwarantującego prawo do wolności i bezpieczeństwa osobistego art. 5 ust. 1 konwencji wobec osoby przebywającej w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym. Wyrok w sprawie Miklić przeciwko Chorwacji (skarga nr 41023/19) przypomina, że sytuacja przymusowego odosobnienia ...
Relacja lekarz ̶ pacjent zazwyczaj ma niewiele wspólnego z zasadą równorzędności stron. Siła medycznego autorytetu sprawia, że pacjenci boją się zadawania pytań, zgłaszania uwag czy też wyrażania swoich wątpliwości dotyczących metod leczenia. Pasywność pacjenta wcale jednak nie usprawnia terapii, a niekiedy może być wręcz szkodliwa dla jego zdrowia. Personel w białych kitlach, w szczególności w murach szpitala, często budzi strach. Podsycają go mityczne opowieści o tym, że zwykły zabieg może skończyć się poważną infekcją, plotki o chirurgach, którzy dokonali operacji nie tego miejsca, które wymagało interwencji, wreszcie o pomyłkach w dawkowaniu leków, które okazały się dla pacjentów śmiertelne w skutkach. Tego typu informacje są niezwykle nośne medialnie i na pewno nie budują wokół szpitali atmosfery spokoju i bezpieczeństwa. A bezpieczeństwo zarówno fizyczne, jak i psychiczne pacjenta w trakcie hospitalizacji to rzecz kluczowa. Dobra wiadomość jest taka, że poziom swojego bezpieczeństwa podczas pobytu w szpitalu możemy podnieść sami – pod warunkiem, że zechcemy aktywnie i świadomie uczestniczyć w procesie leczenia. Realny problem Przełomowym w postrzeganiu bezpieczeństwa w szpitalach był ogłoszony w 1999 roku w Stanach Zjednoczonych raport, który wyjawił jak częstym przypadkiem była śmierć pacjenta z powodu błędów medycznych w trakcie hospitalizacji. Pod wpływem publikacji tych danych szpitale zobowiązały się do opracowania nowych procedur bezpieczeństwa, mających na celu zminimalizowanie przypadków śmiertelnych oraz powikłań zdrowotnych z powodu błędów medycznych. Mimo znaczącego zwiększenia środków ostrożności oraz wprowadzenia nowych wytycznych postępowania, okazuje się, że szpitale ciągle nie są miejscami bezwzględnie bezpiecznymi (mówimy tutaj oczywiście o ryzyku wynikającym z błędów, których można było uniknąć a nie o ryzyku towarzyszącym ratowaniu czyjegoś życia). Z opublikowanego w listopadzie ubiegłego roku w New England Journal of Medicine raportu wynika, że pewne błędy i zaniedbania nadal pozostają powszechne. Badacze analizowali wyniki działalności 10 szpitali w Północnej Karolinie – stanie, który aktywnie pracował nad poprawą bezpieczeństwa procedur medycznych w swoich jednostkach. Okazało się, że 18% hospitalizowanych tam pacjentów poniosło szkody na zdrowiu z powodu zaniedbań medycznych – chociażby takich jak błędne dawkowanie leków czy infekcje. Około 2% przypadków okazało się śmiertelnych. Niektóre powody takiego stanu rzeczy okazują się zupełnie prozaiczne, jak zbyt długie godziny pracy personelu medycznego czy nieprzestrzeganie wytycznych dotyczących mycia rąk. Diabetyk – pacjent specjalnej troski Wypracowanie przez szpitale bezpiecznych procedur postępowania ma ogromne znaczenie dla osób chorujących na cukrzycę. W 2008 r. jedna na pięć hospitalizacji w Stanach Zjednoczonych dotyczyła tej właśnie grupy chorych. Podobnie jest i w Polsce, gdzie gros pacjentów na najróżniejszych oddziałach ma cukrzycę typu 2. Diabetycy wymagają zazwyczaj dłuższej i kosztowniejszej hospitalizacji niż pozostali. Może to wynikać chociażby z dłuższego procesu gojenia się rany, czy konieczności unormowania glikemii po zabiegu chirurgicznym. Dlatego też osoby z cukrzycą, które wymagają pobytu w szpitalu, powinny nauczyć się same nie popełniać dodatkowych błędów, które ów pobyt mogłyby skomplikować bądź wydłużyć.
„Lot nad kukułczym gniazdem” nakręcono 40 lat temu. Ale dziś nie jesteśmy już świrami, których trzeba odizolować i karać za objawy. Tekst ukazał się w POLITYCE w styczniu 2015 r. Chciałabym więc napisać, że lekarze traktują nas z szacunkiem. Że warunki w szpitalach nie urągają naszej godności. Że wystarczy parę tygodni w szpitalu, aby dobrano odpowiednie leczenie. Tak chciałabym napisać. Mam 21 lat. Studiuję, gram w szachy, pracuję w hotelu. W wolnym czasie czytam, zwiedzam świat i szpitale psychiatryczne. Bo boją się, że sobie coś zrobię. Od różnych lekarzy dostaję różne diagnozy, ale leczą mnie na chorobę afektywną dwubiegunową. To podobno jakaś epidemia, choć sama uważam, że cierpię tylko na weltschmerz. Pogotowie dla normalnych – 112? Córka podcięła sobie żyły, boję się, że to tętnica.– Proszę się tym zająć na własną rękę. Zgodnie z prawem samo zgłoszenie myśli samobójczych zobowiązuje pogotowie ratunkowe do zabrania pacjenta do szpitala. W praktyce jednak okazuje się, że nawet poważna próba odebrania sobie życia może nie być wystarczającym powodem do przyjazdu karetki. Parę miesięcy temu moja przyjaciółka próbowała się zabić. Kiedy przestała odbierać telefony, zadzwoniłam na pogotowie; anonimowy pan w słuchawce – przed decyzją o wysłaniu pomocy – wyraził głęboką dezaprobatę, że sama nie pojadę sprawdzić, co się tam dzieje (ze Szczyrku do Elbląga), wypytał mnie o historię znajomości z Kasią oraz o to, czym się w życiu zajmuję. Po godzinie otrzymałam telefon: „Sprawdziliśmy, z koleżanką wszystko w porządku”. Kasia była parokrotnie hospitalizowana psychiatrycznie. Nie trzeba być lekarzem, żeby zobaczyć, że choruje na anoreksję. Próby samobójcze, przemoc w rodzinie, samookaleczenia – to wszystko powinno znajdować się w bazie danych o pacjencie, o ile taka istnieje i kogokolwiek interesuje. Następnego dnia Kasia zadzwoniła, aby podziękować mi, że wezwałam pogotowie. Do rana wymiotowała lekami psychotropowymi, których kilka paczek połknęła przed przyjazdem karetki. Wszystko było w porządku. Albo tak. Sama trafiam do szpitala na szycie ran. Kiedy już ląduję na stole chirurgicznym, słyszę od lekarza: „Co tak płytko? Mocniej nie umie się pani pociąć?”. Kiedy mówię, że nie chcę znieczulenia, pielęgniarka idzie po swoje koleżanki: „Chodźcie zobaczyć, prawdziwa masochistka!”. Następnym razem moje rany będą o wiele głębsze. Taka specyfika zaburzeń borderline. Głodni terapii Piątek, godzina 18. Czekamy na kolację. W pokojach, w stołówce, w sali do ping-ponga. Nikomu się nie spieszy, w piątki catering spóźnia się średnio o godzinę, stawiamy zakłady, czy zimne jedzenie będzie dało się przełknąć. Z reguły się nie da. Mam dietę wegetariańską, z czego cieszę się raz w tygodniu: kiedy pozostali dostają gulasz z serc; nawet jeśli po jajku na śniadanie na obiad dostanę jajka na twardo z ziemniakami. przyjeżdża kolacja, ustawiamy się w kolejce, nalewamy zimnej herbaty. „Z bromem” – żartujemy. – „A do posiłków dodają Prozac, żebyśmy nie narzekali”. Dostaję szare kulki, kiedy pytam panią kuchenkową, co to jest, ze smutnym uśmiechem odpowiada: „Podobno pyzy, ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia”. Nie ma się co dziwić, budżet dzienny wynosi 4,75 zł na pacjenta. A jednak choć takie warzywa, jak fasola, brokuły, soja, dynia czy seler, spokojnie zmieściłyby się w tej kwocie, przez półtora miesiąca nie widziałam żadnego z nich. Kilka dni później o 6 rano obudzą mnie na ważenie. W ciągu dwóch tygodni schudłam parę kilo, co przy mojej wadze nie jest wskazane. „Pani Alicjo, nie musi pani więcej chudnąć; od dawna się odchudzamy?”; „Pani je cokolwiek czy nic nie je? Proszę się przyznać” – słyszę od pielęgniarek patrzących na mnie z dezaprobatą. Kiedy pójdę do prowadzącego terapeuty lub na spotkanie społeczności, usłyszę, że fakt, iż nie smakuje nam jedzenie, jest tak naprawdę komunikatem pochodzącym z naszej podświadomości: czegoś brakuje nam w terapii. Gdy sanepid śpi Nie da się dokręcić kranu w damskiej łazience. Nie mogę spać w nocy, bo jestem wyczulona na dźwięki, lata z atakami paniki zrobiły swoje – rytmiczne kapanie jest jak krople spadające na głowę w chińskich torturach. Hydraulik nie przyjdzie, bo kto ma za niego zapłacić? Któregoś dnia przeciekł sufit w stołówce, panie sprzątające godzinę zmywały podłogę szmatami, starając się nie oberwać odklejającym się tynkiem. Tak jest w ośrodku terapeutycznym, i to i tak jest luksus. Papieru toaletowego wystarcza do plastikowa zasłonka ciągle spada z prysznica, ale drzwi do toalety można zamknąć. Odwiedzam przyjaciółkę na oddziale w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, prestiżowym ośrodku w Warszawie. Przed wejściem do łazienki, a właściwie już metr od niej, muszę wziąć bardzo głęboki oddech, bo smród ekskrementów jest nie do wytrzymania. Groźba pielęgniarza: „Zamknij się, bo ci mordę gównem wysmaruję”, byłaby łatwa do spełnienia, czasem można zdrapać je ze ścian. Staram się nie widzieć załatwiających się starszych pań, co nie jest łatwe, bo drzwi do kabin nie mają klamek i jeśli nie trzymać ich ręką – a trzeba się nieźle nagimnastykować – uchylają się same. Parę lat temu, kiedy byłam na tym samym oddziale, starsze panie były najmniejszym problemem; wieczorem można było natknąć się również na pacjentów pijących tam wódkę i uprawiających seks. Inwestować w młodych Jeżeli o jakichkolwiek oddziałach można powiedzieć, że pacjenci znajdują się pod dobrą opieką, są to oddziały młodzieżowe. Codziennie odbywają się tam terapie, o każdej porze można porozmawiać z pielęgniarkami, które czuwają także na nocnej zmianie. Rzadko zdarza się, żeby zabrakło leków, w razie potrzeby psychiatra przyjeżdża niemal natychmiast. Trudno pozbyć się wrażenia, że filozofia, która za tym stoi, zamyka się w idei: „ratujmy tych, z których jeszcze będą ludzie”. Zwłaszcza że z reguły osoby, które trafiają na oddział młodzieżowy, nie są zbyt ciężkimi przypadkami. Takiej opieki nie ma w placówkach dla dorosłych, gdzie w rzeczywistości jest ona o wiele bardziej potrzebna. Oddział Zaburzeń Afektywnych w IPiN bardziej przypomina hospicjum niż oddział leczniczy. Pacjenci całymi dniami nie wstają z łóżek, jedyna terapia w tygodniu to ćwiczenia fizyczne, w których uczestniczy kilka osób. Poranne leki, śniadanie, obiad, popołudniowe leki, kolacja, wieczorne leki. Raz na jakiś czas pojawia się lekarz, żeby przeprowadzić rutynową kontrolę. Resztę czasu trzeba zagospodarować sobie samemu. A jak mają to zrobić osoby w depresji? Na oddziałach mieszanych, na które zazwyczaj trafiają ludzie z silnymi psychozami, agresywni czy zupełnie odcięci od rzeczywistości, personel zdaje się nie istnieć. Kradzieże, alkohol, narkotyki, seks, przemoc fizyczna z reguły nie spotykają się z żadną reakcją, a jeśli już jakaś nastąpi, jest nią zastrzyk uspokajający, pasy lub izolatka. Na oczach mojego znajomego pacjent powiesił się w łazience, moja przyjaciółka obserwowała w nocy, jak wynoszą ciało jej współlokatorki. Takie zdarzenia mogłyby wywołać wstrząs nawet u zdrowego człowieka, co dopiero u osoby z zaburzeniami psychicznymi. Oddziały tego typu nie tylko nie leczą, często mogą pogorszyć stan pacjenta. I chociaż żyjemy w XXI w., nie sposób udawać, że są czymś innym niż miejscem, często przymusowej, izolacji chorych od społeczeństwa. Matrix Choroba psychiczna, na którą cierpisz, zależy od miasta, w którym mieszkasz. Dokładniej – od mody, która akurat panuje wśród psychiatrów. Marian trafił do szpitala w wieku 18 lat. Diagnoza: zaburzenia schizotypowe. Uzasadnienie: na oddziale zadaje się głównie ze schizofrenikami. Od zaburzeń schizotypowych do schizofrenii jest już bardzo blisko, zwykle wystarczy drugie trafienie do szpitala, żeby „choroba się rozwinęła”. Brak objawów u pacjenta nie jest przeszkodą, można stwierdzić schizofrenię niezróżnicowaną – niepasującą do żadnego konkretnego typu, będącą mieszanką różnych zaburzeń, co więcej – często niepodatną na leczenie. Kiedy diagnoza wydaje się coraz bardziej nietrafiona, pacjentowi można zacząć wmawiać objawy: na podstawie diagnozy. Marian usłyszał od swojej psychiatry, że ma halucynacje, ponieważ ma schizofrenię, a skoro twierdzi, że halucynacji nie ma, to znaczy, że halucynuje, nie wiedząc o tym. Matrix. Przez cztery lata dostawał silne leki antypsychotyczne, po których objawy depresyjne tylko się nasilały. Trzy razy podejmował próby studiowania, ale brak możliwości skupienia i problemy z pamięcią nie pozwalały mu się uczyć, a lęki – pojawić się na egzaminach. Większość czasu spędzał w domu, grając w gry komputerowe, wstanie z łóżka zajmowało mu parę godzin, tak samo jak zaśnięcie. Żeby się nie bać, zaczął pić, po pewnym czasie uzależnił się od alkoholu i narkotyków. Próby leczenia się u innych psychiatrów zawsze kończyły się tym samym. Raz postawiona diagnoza jest jak piętno, którego nie sposób zmyć. Kto podważy kompetencje lekarza na podstawie słów pacjenta? Tylko naprawdę dobry lekarz, a takich jest, niestety, mało. Kiedy Marian zamieszkał ze mną w Warszawie, namówiłam go na wizytę u psychiatry, u którego sama leczę się od paru lat. Po raz pierwszy dostał receptę na leki antydepresyjne, które teraz zażywa od kilku miesięcy. Studiuje, nie ćpa i nie pije, a wieczorami zasypia szybciej ode mnie. Choroba, na którą nigdy nie chorował, zabrała mu cztery lata życia. Diagnoza nie tylko wywołuje objawy, może je również niwelować. Kiedy Anna poszła do pielęgniarek, mówiąc, że nie może już wytrzymać męczących ją głosów, usłyszała: „Pani nie ma schizofrenii, więc nie może mieć pani omamów”. Parę dni później skończyła przywiązana pasami do łóżka, bo nikt nie mógł jej powstrzymać od uderzania głową w ścianę. Przychodzę do Instytutu na spotkanie – coś pomiędzy terapią grupową a wspólnym zastanawianiem się, co zrobić z Anną, której leczenie nie przynosi efektów. Poza nią, mną i jej rodzicami w rozmowie bierze udział dwóch lekarzy, trzy panie psycholog (w tym dwie na stażu) i pielęgniarki. Pierwsze pół godziny przebiega bez zakłóceń – do momentu, w którym Anna dostaje ataku paniki z halucynacjami: krzyczy, że widzi czerń, nie ma pojęcia, gdzie się znajduje, jest przekonana, że umiera. Potem już tylko krzyczy. Rodzice siedzą wbici w fotel, a lekarka, patrząc na stażystki, pyta: „jak panie interpretują to, co się tutaj dzieje?”. Nie mam dyplomu, nie studiuję psychiatrii, ale posiadam pewną podstawową wiedzę, nie tylko teoretyczną, ale również z autopsji. Proponuję, żeby wyprowadzić Annę z sali, ponieważ jednym z podstawowych sposobów, które pozwalają zmniejszyć atak paniki, jest, jak w przypadku astmy, zmiana miejsca. Lekarka przypomina sobie o mojej obecności. „A pani co powiedziałaby o zaistniałej sytuacji?”. Wstaję i wychodzę na korytarz. Po paru minutach znajduję innego lekarza i mówię mu, co się dzieje. Idzie ze mną, zabiera Annę z sali, prowadzi ją do gabinetu, podaje leki. Wychodzę ze szpitala i pod bramą wypalam trzy papierosy pod rząd. Nie mogę uwierzyć w to, co przed chwilą widziałam. Jaką granicę trzeba przekroczyć, żeby, będąc lekarzem, patrzeć na cierpiącego człowieka bez mrugnięcia okiem, bez jakiejkolwiek próby pomocy? Pociągnąć za sznurki Wojtek zostaje przewieziony do szpitala tworkowskiego z Ośrodka Terapeutycznego Komorów. Sanitariusze umieszczają go w jednoosobowej przeszklonej sali. Dostaje zakaz opuszczania łóżka. O zapaleniu papierosa nie ma mowy, żeby pójść do toalety, musi zawołać pielęgniarki, krzycząc na cały korytarz o swoich potrzebach fizjologicznych. A im wcale się nie spieszy: – Jestem zajęta.– Mam sikać na podłogę?!– Spróbuj, to wylądujesz w pasach. Jedzenie przynoszą mu do łóżka, bez sztućców. Musi czekać, aż wystygnie, a potem je ziemniaki i bigos palcami. Nie ma gdzie umyć rąk. Przez tydzień nie dostaje możliwości skorzystania z prysznica. Jest w pełni świadomy, nie wykazuje tendencji autodestrukcyjnych, nie jest agresywny. Nie może jednak wyjść ze szpitala na własne żądanie, ma całkowity zakaz odwiedzin. Wreszcie udaje mu się skontaktować ze znajomymi, którzy mają kontakt z ordynatorem szpitala. Z dnia na dzień sytuacja zmienia się diametralnie. Wojtek zostaje przeniesiony do zwykłej sali, je posiłki w stołówce, może palić i korzystać z łazienki. Lekarze i pielęgniarki traktują go normalnie. Po paru dniach zostaje wypisany z oddziału. W stanie stabilnym Po zatruciu lekami w szpitalu ogólnym przeprowadzają mi testy wątrobowe. Czekam na korytarzu na wyniki, starając się nie zasnąć. Moje struny głosowe nie działają, kiedy w końcu udaje mi się wyharczeć prośbę o wodę, przechodzący pielęgniarz śmieje się: patrzcie, jaka pijana! Wyniki badania krwi w normie. Zostaję przewieziona do szpitala psychiatrycznego z notatką na wypisie: „pacjentka zorientowana w miejscu i czasie”. Jestem pewna, że znajduję się w Warszawie, a moja matka właśnie pojechała po przyjaciółkę na Dworzec Centralny. Dopiero następnego dnia dotrze do mnie, że cały czas byłam w Toruniu. „Wypisany w stanie stabilnym” to fraza, która obowiązkowo pojawia się na każdym wypisie ze szpitala psychiatrycznego. W stanie stabilnym są osoby tydzień po próbie samobójczej, anorektyczki i bulimiczki wyrzucone za objawy, osoby w głębokiej depresji. Osoby, które albo sprawiają wrażenie czujących się dobrze, albo takie, które nie rokują poprawy. Zostałam karnie „wypisana w stanie stabilnym” z oddziału F1 Instytutu Psychiatrii i Neurologii po tym, jak pijąc wódkę z maślanką podaną przez kraty w oknie, próbowałam się pociąć. Wcześniej na oddziale piłam wielokrotnie, ale pielęgniarze przymykali oko, nie wchodzili do palarni, zamykali za nami drzwi. Dopiero kiedy afera robi się głośna, szczerze zdziwiony personel reaguje. Po wypisie spędziłam trzy tygodnie z kolegą poznanym w szpitalu, alkoholikiem, który na oddziale napił się pierwszy raz po trzech latach abstynencji. Prawie nie wychodziliśmy z mieszkania, podłoga kleiła się od rozlanego alkoholu. „Idyllę” przerwały ataki padaczki i delirium Adama. W stanie zagrożenia życia on trafił na prywatny detoks, ja niedługo potem znów wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym. „W stanie stabilnym” została również wypisana moja koleżanka z ośrodka w Komorowie. Podczas pobytu na oddziale dokonała głębokich samookaleczeń, zarówno cięć, jak i przypaleń. Długie rękawy wystarczyły, żeby ukrywać to przez dwa tygodnie. Tydzień po wypisie Ola trafiła do szpitala w Tworkach na ponad dwa miesiące. Freud wiecznie żywy Kiedy mówię mojemu psychiatrze, że na kognitywistyce robię kurs analizy danych z funkcjonalnego rezonansu magnetycznego, cieszy się: „Mamy taki sprzęt w instytucie”, a potem żartuje: „Ale nikt nie umie z niego korzystać”. Może to żart tylko w połowie. Badania elektroencefalografem, sprawdzające aktywność bioelektryczną mózgu, są w szpitalach przeprowadzane wyjątkowo szybko i bez zbędnego przygotowania. Przez dziesięć minut pacjent leży na płasko z zamkniętymi oczami, a pielęgniarka co jakiś czas uderza w łóżko koło jego uszu, żeby nie zasnął. Tymczasem pełne badanie EEG powinno trwać co najmniej godzinę, sprawdzać reakcje pacjenta na zróżnicowane bodźce, mierzyć aktywność jego mózgu również w czasie drzemki. Przez minimum osiem godzin przed badaniem nie wolno pić napojów o wysokiej zawartości kofeiny, badanie nie powinno być przeprowadzane na czczo ani po znacznym wysiłku fizycznym. W rzeczywistości nikt nawet nie pyta, czy wymogi zostały spełnione. Bo pośpiech, bo koszty. Także terapie, jeśli w ogóle mają miejsce, nie są na poziomie, jakiego można wymagać od współczesnej medycyny. Kiedy w ośrodku terapeutycznym w Komorowie po raz dziesiąty w ciągu godziny słyszę słowo „podświadomość”, chce mi się płakać. Terapeutka i inni pacjenci potrafią stworzyć teorię na mój temat na podstawie rysunku – niezależnie od intencji, z jaką go tworzyłam, widać na nim marzenia o rodzinie i dzieciach. Czarne kredki świadczą o smutku, a ciepłe kolory o radości. Głównym tropem dla mojego terapeuty indywidualnego są rzeczy, którym zaprzeczam, zwłaszcza jeśli zaprzeczam zdecydowanie. Nie ma sensu powoływać się na logiczne argumenty. Psychoanalityk uważa, że wyjechałam na studia, żeby uciec przed moją terapeutką; kiedy mówię, że mojego kierunku nie było w Warszawie, okazuje się, że specjalnie wybrałam taki kierunek. Niczego nie można obalić, bo ostateczny argument to zawsze: „zepchnęła to pani głęboko do podświadomości”. Freud wiecznie żywy. Całe szczęście, że istnieje jeszcze prywatna służba zdrowia. Za wizytę u dobrego psychiatry lub terapeuty trzeba zapłacić co najmniej 100 zł, a ceny placówek 24-godzinnych są astronomiczne. Jeśli kogoś na to stać, jest nadzieja na normalne funkcjonowanie. Przechodzenie terapii stało się w ostatnich latach modne – sesje coachingowe, warsztaty samorozwoju, psychoterapia humanistyczna czy procesu, szukanie sensu życia razem z mentorem. To już niemal zwykła rozrywka dla tych, którzy mają pieniądze, niekoniecznie problemy. Niestety, bez pomocy zostają ci, którzy najbardziej jej potrzebują: poważnie chorzy, bez wsparcia ze strony rodziny, którym psychika nie pozwala na podjęcie pracy, żeby zarobić na profesjonalne leczenie. Trafiają do publicznych placówek, dostają leki, chwilowy dach nad głową – i niewiele więcej. Żadnej Zielonej Karty. Wychodzą ze szpitala „w stanie stabilnym” zazwyczaj po to, żeby wrócić.
pasy bezpieczeństwa w szpitalu psychiatrycznym